Za jedną z ważniejszych przyczyn klęski Azteków w starciu z nielicznym oddziałem Cortésa uważa się niepewność mieszkańców Meksyku co do natury przybyszów: czy byli ludźmi, czy bogami. Najczęściej przytacza się w tym kontekście fatalny wpływ na postawę Meksykanów legendy o bogu Kecalkoatlu (Pierzastym Wężu, Upierzonym Wężu bądź Wężu Ozdobionym Piórami), którego potomkami mieliby być biali, brodaci cudzoziemcy, przybywający z miejsca, gdzie wschodzi słońce.
Studiując wszakże teksty źródłowe nietrudno zauważyć, że „boskość” Hiszpanów miała nie jedną, lecz dwie proweniencje. Oprócz bowiem wspomnianej koncepcji, iż byli oni potomkami Kecalkoatla, przekonanie, że Hiszpanie są istotami boskimi, wypływało także z innych przyczyn i miało odmienny charakter. W tym przypadku to nie mityczne pokrewieństwo z Wężem Ozdobionym Piórami, lecz nadludzkie – z punktu widzenia Indian – czyny i dokonania Europejczyków decydowały o uznawaniu ich za bogów. Z takim właśnie podejściem tubylców zetknęli się ludzie Cortésa najpierw, niedługo po wylądowaniu i stoczeniu zwycięskich potyczek z przeważającymi siłami indiańskimi. Dopiero później poselstwo od Montezumy (właściwie: Motekosoma, Pan się Gniewa) uświadomiło im – ku ich zaskoczeniu – że zajmują poczesne miejsce w azteckim panteonie. Dla Cortésa musiała to być nie lada gratka. Jako doskonały strateg zrozumiał natychmiast, że dostał do ręki broń nie gorszą od armat i koni. Postanowił zatem bez skrupułów rozegrać swój gambit boga.
Wydarzenia, znane jako podbój Meksyku, doczekały się relacji spisanych zarówno przez zwycięzców, jak i zwyciężonych. Dokumentów hiszpańskich jest sporo. Zachowały się listy samego Cortésa do cesarza Karola V. Są pamiętniki, opisy i zapiski, takie jak pamiętnik Andreasa de Tapia, opis podboju Meksyku autorstwa Ovieda y Valdes, diariusz kapelana wyprawy Juana de Grijalvy. W kilkadziesiąt lat po podboju powstały dzieła historyczne, mocno jednak tendencyjne. Najwartościowsza relacja wyszła spod pióra uczestnika wyprawy Cortésa, młodego wówczas żołnierza Bernala Díaza del Castillo. Jej główną zaletą jest prezentowanie wydarzeń z punktu widzenia naocznego świadka. Zasadniczą wadą – fakt, że autor spisał swe wspomnienia dopiero u schyłku życia, a zmarł około roku 1580, a więc w ponad pół wieku po zdobyciu Meksyku.
Mimo to, relacja zasługuje na baczną uwagę. Bernal Díaz nie był rekrutem wyruszając z Cortésem. Uczestniczył w kilku wcześniejszych wyprawach na wybrzeże kontynentu, można zatem mieć zaufanie do jego znajomości spraw związanych z takimi przedsięwzięciami. Jego zmysł obserwacji budzi podziw, a pamięć zdumiewa, choć zdarzają się jej potknięcia, szczególnie kiedy usiłuje przywołać z przeszłości indiańskie nazwy i imiona.
Zamiar, z jakim zasiadał do pisania, autor wyłuszczył jasno już na samym początku. Chciał „odpowiedzieć osobom, które mówiły i pisały o tym bez znajomości rzeczy, które ani tego nie widziały, ani nie posiadały prawdziwych wiadomości o tych sprawach […]”. Na końcu dzieła podaje także drugi powód, dla którego chwycił za pióro. Z pewną goryczą wytyka historykom, że gloryfikują Cortésa kosztem jego ludzi: „A chociaż don Hernando Kortez był zawsze nader walecznym i dzielnym wodzem i może być zaliczony między najsłynniejszych, jacy w owym czasie istnieli na świecie, to kronikarze pamiętać powinni także o nas i nie pozostawiać nas w zapomnieniu”. Nie bez winy był tu także sam wódz, który „kiedy […] z początku pisał do Jego Królewskiej Mości, z kałamarza sypały mu się perły, z pióra spadało mu złoto, ale wszystko na własną chwałę, a nie dla naszej, walecznych żołnierzy”.
Ta gorycz nie może jednakże przesłonić faktu, że Bernal Díaz niewątpliwie Cortésa uwielbiał. Wyraża to niejednokrotnie wprost, a w wielu innych miejscach dzieła stara się swego wodza usprawiedliwić bądź nawet zdjąć zeń odpowiedzialność za kontrowersyjne działania. Tak jest najprawdopodobniej, kiedy pisze, że decyzję o spaleniu okrętów przed wyruszeniem w głąb lądu podjął Cortés na żądanie swoich oficerów, a nie własnowolnie. Odpowiedzialność zbiorową stosuje Bernal Díaz również przy okazji innych kluczowych decyzji, jakie wówczas zapadały: o przeciwstawieniu się namiestnikowi Kuby, Diego Velazquezowi czy o marszu na Meksyk. Podobnie czyni w kwestii pojmania Montezumy – także do tego zdradzieckiego kroku mieli namówić Cortésa oficerowie. Okoliczności śmierci Montezumy, tak jak je przedstawia, a więc od kamienia rzuconego z tłumu Azteków, również budzą wątpliwości.
Pomimo tych wad opowieść Bernala Díaza spotyka się na ogół z pozytywną opinią historyków. Wysoko oceniane jest także drugie ważne źródło do poznania historii podboju Nowej Hiszpanii: relacja z przeciwnej strony barykady – Zdobycie Meksyku Azteka Anonima.
Siłą rzeczy, źródła azteckie są znacznie mniej liczne od hiszpańskich. Choć pismo hieroglificzne było w powszechnym użyciu na długo przed rokiem 1519, z tysięcy kodeksów zachowało się zaledwie kilka; dotyczą one zresztą okresu sprzed podboju. Niektóre zostały później spisane alfabetem łacińskim.
Już po zdobyciu Meksyku przez Cortésa część ocalałej elity azteckiej przyswoiła sobie język hiszpański i podjęła się trudu spisania historii podboju. Inni Aztekowie znakomitych rodów wybrali rozwiązanie pośrednie, pisząc w swoim języku narodowym, nahuatl, lecz alfabetem łacińskim. Do tej grupy należy nieznany z imienia Aztek, autor najwybitniejszej relacji ze zdobycia Meksyku, zwany Anonimem z Tlatelolco bądź Aztekiem Anonimem.
Relacja ta zachowała się w pismach zebranych przez ojca Bernardina de Sahagún. Powstała prawdopodobnie w latach 1530-1540. Autora nie sposób identyfikować z żadną ze znanych z imienia osób. Wiadomo tylko – z tego, co sam o sobie mówi – że był dorosłym mężczyzną i uczestniczył w opisywanych wydarzeniach. Inne przesłanki pozwalają przypuszczać, że należał do warstw wyższych, był wykształcony (znał pismo hieroglificzne i obliczenia kalendarzowe), mógł zaliczać się do bliskiego otoczenia Montezumy.
Szczególnie ten ostatni aspekt rzutuje na relację, skądinąd zaskakująco obiektywną. Przywiązanie do Montezumy pozostaje u autora silne nawet po upadku króla i wyrzeczeniu się go przez większość poddanych. W wielu miejscach Aztek Anonim stara się w taki czy inny sposób usprawiedliwić postępowanie Montezumy. Na szczęście, obiektywizm bierze jednak zawsze górę. Autor nie ukrywa wad i błędów Meksykanów, chociaż wychwala ich odwagę i przedstawia cierpienie. Ujawnia pogardę dla barbarzyństwa Hiszpanów, lecz jednocześnie jest pełen niekłamanego podziwu dla ich brawury i potęgi militarnej. Na wskroś realistycznie ocenia postawę innych plemion indiańskich, sojuszników Hiszpanów, uważając, że pomagając najeźdźcom zachowują się jak dzieci, które same na siebie szykują bat.
Religia Azteków opierała się na wierze w cykliczność aktów stworzenia świata i niszczących go katastrof. Świat, w którym żyli, był już piątym z kolei. Cztery poprzednie, zwane słońcami, istniały po kilkaset lat i zginęły w wielkich kataklizmach wraz z zamieszkującymi je ludźmi. Nasz świat – Epoka Piątego Słońca – wyłonił się z potopu, który zniszczył epokę poprzednią. Powstał dzięki woli bogów, będących potomkami pierwszej boskiej pary, zamieszkującej trzynaste, najwyższe niebo Azteków. Owa para rodzicielska – bóg Ometekotli (Pan Dwóch Światów) i bogini Omesiwatl (Pani Dwóch Światów) – spłodziła trzech wielkich bogów: Kecalkoatla, Wicilopocztli (Kolibra z Południa) oraz Teskatlipokę (Dymiące Zwierciadło). Od nich wywodzą się inni bogowie, których czczono w Meksyku ponad 2 tys.
Jednak narodziny bogów nie zakończyły aktu stworzenia. Świat był nadal ciemny, pozbawiony słońca, księżyca i gwiazd. Bogowie złożyli więc niektórych spośród siebie w ofierze, by zamienili się w ciała niebieskie. Słońce i księżyc jednakże szybko osłabły, stanęły w miejscu i zaczęły palić ziemię swoim żarem. Potrzebna była krew, aby je wzmocnić. Bogowie postanowili więc, że jeden z nich zabije w ofierze wszystkich innych i tak też się stało. Od tej chwili obowiązek podtrzymania sił słońca i księżyca spadł na ludzi. Bogom należało dostarczyć strawy w postaci krwi i bijących serc. W przeciwnym wypadku świat czekała zagłada.
Nawiasem mówiąc, niesłychanie krwawa religia aztecka nie świadczy wcale o szczególnym okrucieństwie mieszkańców Meksyku. Czytając źródła można odnieść wrażenie wręcz przeciwne. Wiele postępków Hiszpanów, uważanych przez nich za coś oczywistego, szokowało Meksykanów. Przykładem zwyczaj piętnowania niewolników. Aztekowie znali wprawdzie niewolnictwo, lecz było ono dość łagodne i niewolnik miał wiele możliwości, by wolność odzyskać. Wypalanie przez Hiszpanów niewolniczego piętna budziło więc grozę.
Wróćmy jednak do bogów. Epoką Pierwszego Słońca rządził Teskatlipoka, który został pokonany przez Kecalkoatla i zamienił się w jaguara. W następnym cyklu sytuacja się odwróciła: Kecalkoatl, władca Epoki Drugiego Słońca, został pokonany przez jaguara i uciekł za morze. Za to samo morze, zza którego pewnego dnia przypłynął Cortés. Ten niefortunny zbieg okoliczności miał kosztować mieszkańców Meksyku bardzo drogo.
Aztek Anonim dostarcza wielu dowodów na to, że Montezuma rzeczywiście uważał Hiszpanów za bogów. Bardzo wcześnie utwierdził się w tym przekonaniu; zaraz po tym, jak jego posłowie spotkali się z poprzednikami Cortésa – uczestnikami wyprawy Juana de Grijalvy, którzy wylądowali na wybrzeżu Ameryki Środkowej latem 1518 r. – i rozpoznali w nich wysłanników Węża Ozdobionego Piórami.
W rok później kolejne poselstwo Montezumy, skierowane już do Cortésa, chcąc go uczcić jak boga ustroiło go w szaty liturgiczne, zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy w trakcie uroczystości religijnych ubierano posągi bóstw. Wysyłając to poselstwo Montezuma wprost sformułował opinię, że, jak pisze Aztek Anonim: „To jest on – Wąż Ozdobiony Piórami, nasz książę, który przybył, ponieważ taką była jego wola. Znów tu powrócił, znów przyszedł, aby opanować swą siedzibę, swój tron”.
O rytualnym okadzaniu Hiszpanów – nie tylko przez mieszkańców Meksyku, ale również przez innych Indian podczas przemarszu Cortésa – wielokrotnie wspomina także Bernal Díaz del Castillo.
Nawet kiedy postępowanie Hiszpanów zdało się wskazywać, że przybyli z wrogimi zamiarami, Montezuma uznał ich za nieżyczliwych sobie, ale jednak bogów, i podjął walkę metodami stosowanymi w takich przypadkach – za pomocą czarnej magii. Wysłał przeciwko nim nie zbrojne zastępy, lecz czarowników, astrologów i zaklinaczy. Kiedy nic nie wskórali, Montezuma przeraził się jeszcze bardziej i nakazał w niczym Hiszpanom nie uchybiać.
Innym dowodem wiary Montezumy w boskość Hiszpanów było odstąpienie im na kwaterę swojej oficjalnej rezydencji – pałacu wybudowanego przez jego ojca, Aszajakatla – i przeniesienie się do pałacu wybudowanego przez siebie po drugiej stronie wielkiego placu stanowiącego centrum religijne i polityczne Meksyku. Krok ten był logiczną konsekwencją uznania boskiego pochodzenia Hiszpanów. Skoro król Meksyku sprawował władzę w imieniu bogów, a bogowie właśnie przybyli osobiście, to im, a nie jemu, należała się władza w państwie i miejsce jej sprawowania.
Jednak Montezuma miewał też chwile zwątpienia. Wiele informacji o Hiszpanach nie zgadzało się z tym, co o bogach wyobrażali sobie Aztekowie, jak choćby tak banalna rzecz, jak pożywienie. Gdy doniesiono mu, że konkwistadorzy żywią się tym, co jedzą zwykli ludzie, bardzo się przestraszył i zdziwił. Zdumienie króla było zrozumiałe: bogowie powinni przecież jeść ludzkie serca i pić ludzką krew. Jego strach wynikał z faktu, że nie wiedział, jak interpretować tak sprzeczne sygnały; wiele bowiem wskazywało też na cudowną i nadludzką moc białych przybyszów.
Owym niezdecydowaniem nacechowane było całe postępowanie Montezumy. Paraliżowało ono jakąkolwiek skuteczną akcję w obronie królestwa. Dla zrozumienia motywów niezdecydowania Montezumy ważne jest podkreślenie jeszcze jednego faktu. Otóż, zgodnie z legendą dynastyczną władcy Meksyku byli potomkami i spadkobiercami Węża Ozdobionego Piórami. Dynastia meksykańska wywodziła się bowiem od legendarnego króla-boga Tolteków z Tollan, Kecalkoatla. Zatem Hiszpanie, oprócz tego, że byli bogami, byli także dawnymi królami, boskimi przodkami Montezumy. A szacunek dla przodków był mocno zakorzeniony w kulturze azteckiej.
Postawa Montezumy, pełna wahań i obaw, przyczyniła się w sposób decydujący do uzyskania przez Hiszpanów przewagi. Zrozumieli to nawet poddani azteckiego króla. Wystąpiwszy przeciwko konkwistadorom, zdetronizowali Montezumę i wybrali na jego miejsce nowego władcę, Kwitlawaka. Jawnie też obarczali obalonego króla odpowiedzialnością za niedole i klęski. Po śmierci Montezumy urządzili mu wprawdzie tradycyjny pogrzeb, ale wielu złorzeczyło przy tym zmarłemu.
Prawdziwy koniec mitu o boskim pochodzeniu Hiszpanów od Kecalkoatla nastąpił niedługo potem, podczas dramatycznego odwrotu Cortésa i jego żołnierzy z miasta. Zwłoki poległych wówczas Hiszpanów, głównie tych, którzy utonęli w kanałach podczas bezładnej ucieczki, Aztekowie wydobyli i odarli z szat i zbroi. Widok nagich ciał najeźdźców utwierdził Meksykanów w przekonaniu, że mają do czynienia z ludźmi. Konsekwencją tego były wydarzenia, do jakich doszło w rok później, w trakcie oblężenia Meksyku przez wojska Cortésa. Ponad pięćdziesięciu schwytanych żywcem Hiszpanów Aztekowie złożyli w ofierze na szczycie wielkiej piramidy. Zatarło to różnicę między białymi przybyszami a innymi – ludzkimi – wrogami Azteków.
Kecalkoatl zatem nie powrócił. Zrozumienie tego faktu nastąpiło jednak zbyt późno.
Wiara Montezumy w boskość Hiszpanów wywarła niewątpliwie wielki wpływ na klęskę Azteków. Równie wielki, a może nawet większy wpływ wywarła także wiara innych plemion zamieszkujących ten rejon Ameryki Środkowej. Z tym, że wypływała ona z innych przesłanek.
Zanim jeszcze Cortés dowiedział się od wysłanników Montezumy o swoim pochodzeniu od Węża Ozdobionego Piórami, wiedział już, że jest istotą boską. Uświadomili mu to przedstawiciele plemion, które spotkał najpierw, po swoim wylądowaniu na kontynencie.
Jednak pierwsze kontakty Hiszpanów z ludami zamieszkującymi stały ląd nie nastrajały optymistycznie. Indianie nie czuli respektu przed przybyszami i stawali do bezpardonowej walki. Nie było mowy o żadnym uwielbieniu dla białych bogów. Już podczas pierwszej wyprawy, w której uczestniczył nasz kronikarz, Bernal Díaz del Castillo, wyprawy pod wodzą Francisco Hernándeza de Córdova, która w 1517 r. odkryła półwysep Jukatan, Hiszpanie musieli toczyć potyczki z wojowniczymi tubylcami. Nie lepiej było i później, w trakcie wyprawy Juana de Grijalvy.
Ekspedycję Cortésa spotkało podobne powitanie. W kraju Tabasków, prowincji na pograniczu posiadłości azteckich i półwyspu Jukatan, nad Morzem Karaibskim, doszło do wielkiej bitwy, w której Hiszpanie zwyciężyli jedynie dzięki jeźdźcom, którzy wzbudzili popłoch. Później – po przyjaznym przyjęciu przez Totonaków, którzy stanowili liczne plemię, o wspaniałej historii, zamieszkałe niedaleko wybrzeża i uzależnione przez Azteków, i którzy poddali się Hiszpanom będąc następnie ich sprzymierzeńcami w wyprawie przeciwko Meksykowi – kolejne walki musieli toczyć z mieszkańcami Tlaszkallan – dzisiejszej Tlaxcali. Było to miasto azteckie, odległe o 90 km od Meksyku. Pomimo etnicznego pokrewieństwa pozostawało w stanie wojny z Meksykiem. Meksykanie nie dążyli do jego podporządkowania, gdyż dzięki wojnie mogli łatwo zdobyć jeńców na ofiary dla bogów. Tlaszkalanie przyjęli Hiszpanów wrogo, lecz po porażce w bitwie zawarli z nimi pokój i przyłączyli się do wyprawy Cortésa.
Jednak wówczas sytuacja była już inna niż podczas pierwszych potyczek. Totonakowie – których Cortés obiecał wziąć w obronę przed Montezumą – zdumieni i zachwyceni taką zuchwałością i brawurą garstki Hiszpanów uznali, iż, jak pisze Bernal Diaz: „nie były to istoty ludzkie, które się na to odważyły, ale chyba teules – tak nazywali swoich bożków, których czcili. Z tej przyczyny odtąd nazywali nas teules, to jest bożkami lub demonami”.
Ponieważ dla Hiszpanów wszyscy czczeni przez mieszkańców Ameryki bogowie byli bożkami bądź demonami, można przyjąć, że słowo teules oznaczało po prostu bogów. Tym bardziej, że sami Indianie uważali, iż teules żywią się ludzkimi sercami, a więc pokarmem bogów. O słuszności tej identyfikacji świadczy także przekonanie Bernala Díaza, że po przybyciu do Meksyku umieszczono ich w pałacu Aszajakatla, ponieważ byli uważani za teules, a tam znajdowało się prywatne sanktuarium Montezumy.
Miano to zawdzięczali Hiszpanie swojej brawurze i famie o niezwyciężoności. Zgodnie z indiańskimi przekonaniami zwycięstwo w walce osiągano dzięki wyższości bogów zwycięzców nad bogami zwyciężonych. Cortés, rzucając wyzwanie bogom Meksyku, musiał być im co najmniej równy. Przyszłość pokazała, że był od tamtych większy.
Wódz Hiszpanów natychmiast dostrzegł okazję do wykorzystania swojej świeżo nabytej boskości. Gdy władca jednego z totonaskich miast poprosił go o pomoc przeciwko najeźdźcom z innego plemienia, Cortés wysłał… starego, jednookiego i kulawego żołnierza. Po pewnym czasie, pod byle pozorem, zawrócił go z drogi i ruszył na nieprzyjaciół z całym wojskiem, lecz pierwsze wrażenie pozostało – Indianie zapamiętali, że pojedynczy Hiszpan był gotów stawić czoło całej armii.
Po zwycięskiej bitwie z Tlaszkalanami Cortés uciekł się do innego fortelu. Dla utrzymania famy o boskości, a więc i nieśmiertelności Hiszpanów, poległego żołnierza pochowano w wielkiej tajemnicy.
Swoje boskie prerogatywy najdobitniej prezentował Cortés obalając miejscowych bogów. Po raz pierwszy uczynił to u Totonaków, zastępując w tym niejako miejscowych władców, którzy bali się podnieść rękę na swoje bóstwa. Teules nie musieli się niczego obawiać.
Nieocenieni w rozpowszechnianiu wieści o wszechmocnych teules okazali się totonascy przyjaciele Cortésa. Paraliżowało to wolę walki wielu potencjalnych wrogów.
Meksykanie, dla których głównym źródłem boskości Hiszpanów był mit o Kecalkoatlu, zrozumiawszy, że są w błędzie, szybko otrząsnęli się z jego magii. A kiedy zadali Hiszpanom klęskę, pozbawili ich całkowicie również nimbu teules. Hiszpanie stali się ludźmi. Nie na długo jednak. Mentalność, utrwalona przez pokolenia, dała o sobie znać, kiedy Cortés powrócił. Co ciekawe, możemy zaobserwować jakby zlanie się w jedno tych dwóch źródeł pochodzenia boskości Hiszpanów. Gdy Cortés zdobywa Meksyk, Meksykanie znów zaczynają nazywać go bogiem. Jako zwycięzca Wicilopocztli jest Kecalkoatlem, który – jak głosiła legenda – miał odzyskać władzę w Meksyku. Jako zwycięzca w wojnie – jest zarazem teules, triumfującym bogiem-demonem.
Aztekowie i w ogóle mieszkańcy Nowego Świata mieli jednak pecha. Hiszpanie nie byli ani bogami, ani demonami. Rzeczywistość przedstawiała się znacznie gorzej – przybysze byli ludźmi. A w świecie, z którego przypłynęli, bogiem – a może raczej demonem – było złoto. Aztekowie zrozumieli to zbyt późno, ale gdy to nastąpiło, ich pogarda dla chciwości białych nie znała granic. Doskonale wyraził ją Aztek Anonim, kiedy pisał: „Ofiarowali oni tam [Hiszpanom] sztandar ze złota, sztandar z ozdobnych piór i złoty naszyjnik. A gdy im to dali, śmiali się [Hiszpanie] jak [małpy] całą gębą, bardzo się ucieszyli, ogromnie się uradowali, jak małpy chwytali złoto, jak [małpy] biegli tam, byli jak białe [małpy], ich serce było dziecinne jak [u małp], gdyż ono było bardzo spragnione [złota], pożądało go, było go głodne. Jak świnie szukali złota”.
Równie pełen pogardy był rodak konkwistadorów, biskup Bartolomeo de Las Casas, wielki obrońca Indian, piszący o Hiszpanach, że aby zrabować złoto, napadliby i na diabły, gdyby je miały.
Rękopis Azteka Anonima urywa się na słowie „złoto”. Trudno nie dostrzec w tym wymownego symbolu. Dziwnie przejmująco współgra z nim refleksja Bernala Díaza nad całkowitym upadkiem Meksyku: „Dzisiaj wszystkie te cuda są zburzone, stracone i nic z nich nie zostało!”.
*Fragmenty relacji Azteka Anonima w przekładzie Tadeusza Milewskiego
*Wspomnienia Bernala Diaza del Castillo przetłumaczyła Anna Ludwika Czerny