Kiepski nastrój, zniechęcenie, apatia przytrafiają się każdemu z nas. W większości przypadków mijają po pewnym czasie, zgodnie z rytmem sukcesów i porażek dnia codziennego. Niekiedy jednak stany takie mogą się pogłębić, skumulować i doprowadzić do przekroczenia granicy między złym samopoczuciem a depresją. Niebagatelną rolę odgrywa tu pora roku.
W naszej strefie klimatycznej najniebezpieczniejsza jest jesień, szczególnie ta szara, bura, deszczowa, pozbawiona słońca. Sprzyja ona tak zwanej depresji sezonowej. Niekorzystnym okresem jest również początek roku. Osoby, które z takiego czy innego powodu są załamane, nie widzą w nowym roku nic optymistycznego. Wręcz przeciwnie – obawa przed nadchodzącymi problemami może przerodzić się w strach, paraliżujący jakiekolwiek działanie.
To, co zwykle potocznie nazywamy depresją, stanowi najczęściej tylko przejaw chwilowego przygnębienia. Prawdziwa depresja – z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę – jest chorobą, i to poważną. Może doprowadzić do samobójczej śmierci; uważa się ją również za jedną z głównych przyczyn zaginięć. Jest to przecież, bądź co bądź, choroba psychiczna, o podłożu emocjonalnym, czym odróżnia się od chorób takich jak choćby schizofrenia, mających swoje źródło w zaburzeniach procesów myślowych.
Profilaktyka w przypadku depresji jest kwestią mocno wątpliwą. Na wystąpienie tej choroby mają bowiem wpływ zarówno czynniki zewnętrzne, jak i wewnętrzne. To samo negatywne doświadczenie może u jednej osoby wywołać chęć działania celem zniwelowania jego ujemnych skutków, podczas gdy u innej – paraliż decyzyjny, wycofanie się, strach. Zależy to od cech osobniczych, a ponadto, nawet w przypadku osób podatnych na depresję jakieś przykre wydarzenie może doprowadzić do ataku choroby, natomiast inne, równie nieprzyjemne, może zostać zignorowane. Nie ma tu żadnych reguł.
Niezastąpione słońce
Bardziej podatne na depresję są kobiety. Zapadają na nią dwukrotnie częściej od mężczyzn. To mężczyźni jednak znacznie częściej popełniają samobójstwo. W sumie ok. 15 proc. ogółu chorych na depresję skutecznie targa się na życie, a od 20 do 40 proc. podejmuje takie próby. Co roku na świecie ginie w ten sposób ponad milion ludzi. W niektórych przypadkach śmierć ponoszą też osoby postronne, kiedy ich bliski, chory na depresję, zdecyduje się na popełnienie samobójstwa rozszerzonego. Od jednej trzeciej do nawet dwóch trzecich ogólnej liczby samobójców mogą stanowić osoby z depresją.
Najbardziej powszechną formą depresji jest depresja sezonowa. W przypadku Europy, przede wszystkim depresja zimowa. Przejawia się chronicznym zmęczeniem, brakiem aktywności, zwiększoną potrzebą snu. Człowiek je więcej słodyczy, rzadziej wychodzi z domu, ogranicza liczbę kontaktów towarzyskich. Rośnie agresja i liczba konfliktów.
Problem tkwi w ludzkim mózgu, a konkretnie w niedoborze serotoniny zwanej hormonem szczęścia. Jest to jedna z substancji regulujących psychikę. Produkcja serotoniny zależy od ilości światła słonecznego docierającego do mózgu za pośrednictwem oczu. Im tego światła mniej – tym mniej serotoniny. A to oznacza zachwianie równowagi hormonalnej organizmu. Ponadto, przy braku światła organizm wytwarza inny hormon – melatoninę – której nadmierne stężenie sprzyja powstawaniu stanów depresyjnych.
Światło słoneczne wydaje się niezastąpione. Niezbyt pomaga sztuczne oświetlenie, nawet bardzo silne. Gabinety terapii świetlnej oferują kurację światłem, lecz nie ma pewności, jak duża jest skuteczność takiego leczenia w przypadku depresji. Mimo to, metoda ta jest ciągle stosowana. Terapia światłem trwa zazwyczaj kilka tygodni, a pacjenta naświetla się codziennie przez dwie godziny lampą o sile 2,5 tys. luksów. Nie jest to wiele – natężenie światła słonecznego nawet w pochmurny dzień osiąga 10 tys. luksów, a latem na plaży może dojść do 100 tys. luksów. Stwierdzono jednak, że nawet 2,5 tys. luksów wystarczy do znacznego ograniczenia tempa produkcji melatoniny.
Depresja stanowi dowód, jak okrutna potrafi być… geografia. Im bowiem dalej na północ, tym więcej ludzi cierpi na tę chorobę.
Nie ulega wątpliwości, że przyczyna tkwi w zmniejszającej się ilości światła słonecznego. Smutny rekord bije Norwegia, gdzie liczba osób zapadających na depresję zimową jest najwyższa na świecie. W niektórych miastach za kręgiem polarnym nawet jedna trzecia mieszkańców cierpi na tę dolegliwość. Szacuje się, że tylko co dziesiąty mieszkaniec północnej Norwegii nie odczuwa niekorzystnych skutków zimowych ciemności. Co ciekawe, najstarsi mieszkańcy Północy, Lapończycy, są genetycznie uodpornieni na zimową depresję. Tylko stosunkowo niedawni przybysze z Południa (nawet jeśli to Południe znajduje się zaledwie paręset kilometrów niżej na mapie) wciąż nie potrafią przystosować się do surowych warunków.
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ostrzega, że w połowie XXI w. depresja może się wysunąć na czoło największych chorób ludzkości.
Depresja to nie tylko indywidualna dolegliwość, ale i coraz większy problem społeczny. W USA policzono, że leczenie depresji kosztuje podatników 50 mld dolarów rocznie. Więcej Ameryka wydaje tylko na leczenie nowotworów i AIDS. W Polsce ilość chorych szacuje się na ok. 10 proc populacji, czyli niemal 4 mln osób! W grupie osób po 65 roku życia odsetek ten sięga 15 proc. To liczby zatrważające, tym bardziej że nie ma u nas zwyczaju chodzenia do psychiatry. W roku 1998 z usług psychiatrów w przychodniach publicznych skorzystało zalewie ok. 135 tys. Polaków. Co gorsza, wiedza o tym, że depresja to choroba, wciąż jest w naszym społeczeństwie – oględnie mówiąc – niezbyt szeroko rozpowszechniona. Jak się szacuje, trzy czwarte chorych na depresję w ogóle nie zasięga porady lekarskiej. U większości z tych natomiast, którzy do lekarza idą, depresja nie zostaje rozpoznana, bowiem chorzy skarżą się na rozmaite dolegliwości fizyczne, nie informując lekarza o problemach psychicznych. Terapia nie może być więc skuteczna.
Nie bez winy są też i sami lekarze. Według WHO co najmniej jedna czwarta przypadków depresji jest diagnozowana błędnie. W niektórych regionach świata nawet 80 proc. Średnio tylko co drugi przypadek tej choroby na świecie jest rozpoznawany prawidłowo. Tymczasem, wbrew wcześniejszym przypuszczeniom, choroba ta dotyka nie tylko rozwiniętych społeczeństw Zachodu czy Wschodu, lecz i krajów biedniejszych w Afryce i Azji, których mieszkańców uznawano – bez żadnych przemawiających za tym badań – za mniej podatnych na depresję. W drugiej połowie lat 90. potwierdziła się zresztą hipoteza o genetycznym podłożu depresji.
Jak rozpoznać objawy zbliżającej się depresji? Warto obserwować i analizować swoje zachowanie. Niebezpiecznym sygnałem może być przedłużająca się apatia, niewiara we własne siły, niemożność podjęcia jakiejkolwiek decyzji, stronienie od ludzi, bezsenność, brak apetytu, utrata zainteresowania seksem. Oczywiście nie wszystko to pojawia się nagle. Zdarzają się przypadki raptownego popadnięcia w depresję, ale najczęściej trwa to dni, tygodnie, a nawet miesiące. Chory powoli wycofuje się z życia zewnętrznego, ogranicza kontakty, zagłębia się w swoje problemy, które wyolbrzymia.
Zdiagnozowanie depresji nie jest łatwe, dlatego powszechną reakcją otoczenia na osobę zdradzającą powyższe objawy jest zaliczenie jej do kategorii leni, życiowych nieudaczników itp. Najczęściej radzi się w takich wypadkach, by człowiek ten wziął się w garść, przestał się mazać, zmobilizował. Niestety, w prawdziwej depresji takie rady na nic się nie zdadzą. Niezbędna jest wizyta u psychiatry.
Do oceny stopnia depresji służą lekarzom różne skale, według których określa się stan emocjonalny pacjenta. Zasadniczą rolę odgrywa w tym przypadku wywiad – pytania i odpowiedzi dotyczące nastroju, codziennej aktywności, zainteresowań, zadowolenia (bądź nie) z życia.
Nie tylko pigułki szczęścia
Choć depresja jest chorobą psychiczną, jej skutkiem może być szereg dolegliwości fizycznych, takich jak kołatanie serca, bóle głowy i mięśni, ucisk w klatce piersiowej, senność lub bezsenność, zaparcia. Możliwe są też zmiany hormonalne prowadzące do szeregu dolegliwości, jak na przykład osteoporozy spowodowanej zbyt wysokim stężeniem kortyzolu we krwi.
Depresję można leczyć; z większym lub mniejszym powodzeniem. W wielu przypadkach niezbędna jest konsultacja psychiatry i zażywanie leków przeciwdepresyjnych. Ogólnie mówiąc, są to środki polepszające nastrój. Na rynku znajdują się leki z czterech głównych klas środków przeciwdepresyjnych, różniących się sposobem oddziaływania na organizm.
Najwcześniej zaczęto stosować tzw. trójcykliczne (trójpierścieniowe) leki przeciwdepresyjne (TLPD). Ich działanie polega na blokowaniu wychwytu neuroprzekaźników, czyli substancji które przenoszą informację między komórkami nerwowymi. W podobny sposób działają niektóre leki przeciwbólowe, uniemożliwiając przekazywanie informacji o bólu do mózgu. Problem jednak w tym, że blokada dotyczy też innych substancji, przenoszących inne informacje, co prowadzi do niekorzystnych skutków ubocznych, np. nadmiernej senności. Leki trójcykliczne mogą też powodować spadek ciśnienia krwi, zaburzenia widzenia, zaparcia, nadwagę, niekorzystnie wpływają na układ krążenia. Najsilniejsze działanie posiadają: doksepina, trazodon i amitryptylina.
Szczególnie modnym lekiem przeciwdepresyjnym jest słynny Prozac (nazwa handlowa fluoksetyny), zwany pigułką szczęścia. Należy on do grupy selektywnych inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny (SSRI). Mówiąc mniej fachowo, a bardziej zrozumiale, zwiększa on stężenie serotoniny w mózgu. Prozac i inne leki z tej grupy (sertralina, citalopram) są skuteczne, ale nie we wszystkich przypadkach. Cierpiących na depresję można bowiem podzielić na dwie główne grupy. Pierwsza, to ludzie reagujący impulsywnie na sukcesy i porażki. Niepowodzenie jakiegoś przedsięwzięcia spycha ich w psychiczny dołek; zadręczają się, są pobudzeni, nie mogą spać. Druga grupa to osoby, które w ogóle nie podejmują działań w obawie, że im się nie powiedzie i spotka je przykrość. Tacy ludzie potrafią całymi dniami nie wychodzić z domu, a nawet nie wstawać z łóżka, śpiąc przez większą część doby. Prozac bywa lekarstwem skutecznym tylko w przypadku pierwszej grupy chorych. Jako lek „dający szczęście” działa uspokajająco, łagodzi skutki postrzegania niepowodzenia jako klęski.
Osoby z drugiej grupy znajdują się w odwrotnej sytuacji – stopień ich „uspokojenia” jest – można by rzec – maksymalny. Potrzebują one czegoś, co wyrwie je z bezczynności. Działanie Prozaku będzie zupełnie nieskuteczne. Szansę stanowią tzw. selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu noradrenaliny (np. reboksetyna). Noradrenalina jest nazywana hormonem stresu. Leki zwiększają jej ilość w mózgu, dzięki czemu odczucie stresu niejako wypycha chorych z apatii. Stosowanie musi być jednak poprzedzone precyzyjnym rozpoznaniem rodzaju osobowości chorego. Podanie reboksetyny pacjentowi z grupy „prozakowców” może się skończyć tragicznie – pobudzone „zdołowane” osoby, po otrzymaniu dodatkowej porcji stresu mogą nawet targnąć się na życie.
Czwartą kategorię leków przeciwdepresyjnych stanowią inhibitory monoaminooksydazy (I-MAO). Hamują one rozkład, a więc ubytek, zarówno serotoniny, jak i noradrenaliny. Ujemną stroną ich stosowania jest konieczność zachowania specjalnej diety. Na przykład, zjedzenie czekolady może wywołać niebezpieczny wzrost ciśnienia krwi.
W przypadku szczególnie ciężkich stanów depresji pozostaje tylko najstarsza metoda jej leczenia – owiane złą sławą elektrowstrząsy. Stosowano je rutynowo aż do lat 50. ubiegłego wieku, kiedy to – po odkryciu terapeutycznego działania soli litu – wprowadzono na rynek antydepresanty. Elektrowstrząsy (ECT) określa się bardziej naukowymi – i mniej kontrowersyjnymi – terminami: metodą elektrycznego pobudzania bądź elektrosejsmoterapią. Sięga się po nie, gdy leki przeciwdepresyjne okazują się nieskuteczne, a pozostawienie chorego samemu sobie mogłoby skończyć się samobójstwem.
Przydatność elektrowstrząsów w leczeniu chorób psychicznych stwierdzono w latach 30. XX w. Po dziś dzień są one uważane za metodę skuteczną w walce z depresją. Oczywiście, obecnie sam zabieg wygląda inaczej niż przed niemal stu laty. Psychiatrze towarzyszy anestezjolog, a pacjent jest uśpiony, toteż nie dochodzi do zjawisk często kojarzonych z wstrząsem elektrycznym – nie ma drgawek całego ciała ani niczego, co można by określić jako wstrząs. W przeciwieństwie do leczenia farmakologicznego, terapia metodą elektrycznego pobudzania nie wywołuje tylu skutków ubocznych. Najpoważniejszym zagrożeniem są zaburzenia pamięci. Na ogół są one krótkotrwałe, lecz zawsze trzeba mieć na uwadze, że dokonujemy zabiegów na najczulszym ludzkim organie – mózgu.
Skuteczność elektrowstrząsów została potwierdzona dziesiątkami lat doświadczeń. Nie da się tego powiedzieć o stosunkowo nowej metodzie, w której impulsy elektryczne zastąpiono polem magnetycznym. Przezczaszkowa stymulacja magnetyczna (TMS), stosowana (czy też raczej testowana) od ostatniej dekady XX w., jest metodą dość prostą i polega na przyłożeniu do lewej skroni specjalnego urządzenia elektromagnetycznego (mówiąc prościej – elektromagnesu). Sesje terapeutyczne odbywają się codziennie, przez cztery do sześciu tygodni, i trwają do pół godziny. Wyniki nie są jednoznaczne, choć najnowsze badania sugerują, że metoda ta może – jeśli nawet nie zastąpić – to znacząco wspomóc leczenie farmakologiczne. Nie ma przy tym skutków ubocznych, jak antydepresanty, ani nie powoduje zaburzeń pamięci. Niemniej, wielu specjalistów zaleca ostrożność, istnieje bowiem ryzyko, że impulsy magnetyczne mogą zaburzyć zjawiska elektryczne zachodzące w płatach skroniowych mózgu, co może prowadzić do rozwoju epilepsji, a także wywoływać halucynacje.
Lecznicze właściwości soli litu znane były od pierwszej połowy XIX w., stosowano je jednak w sposób dość przypadkowy – próbowano przy ich użyciu leczyć tak różne choroby, jak choćby padaczka i cukrzyca. Dopiero w sto lat później, w roku 1949, australijski lekarz John Cade odkrył, że sole litu wykazują skuteczność w leczeniu chorób psychicznych. Nieco później dowiedziono ich przydatności w terapii depresji. Lit okazał się w walce z tą chorobą niemal „cudowną bronią”. Dzięki związkom litu połowa chorych uwalnia się od tej dolegliwości praktycznie na dobre. Spośród pozostałych, duża część miewa ataki znacznie rzadziej i mają one łagodniejszy przebieg.
Sole litu nie wykazują działania uzależniającego, lecz jak wiele leków przyjmowanych przez dłuższy czas (niekiedy przez całe życie) mogą mieć skutki uboczne – sprzyjają nadwadze i niedoczynności tarczycy.
Leczenie depresji jest procesem powolnym. Dopiero po kilkunastu dniach można się spodziewać widocznej poprawy, a po kolejnych dwóch, trzech tygodniach chory jest w stanie funkcjonować w miarę normalnie. To jednak nie koniec kuracji. Przyjmowanie leków przeciwdepresyjnych może się przeciągnąć na miesiące, a nawet lata.
Wiąże się to z faktem, że depresja jest chorobą powracającą. Same leki przed tym nie uchronią. Pomóc może odpowiednia psychoterapia, zapobiegająca do pewnego stopnia ponownemu „wpadnięciu w dołek”. Jest ona dość skuteczna w leczeniu lżejszych przypadków depresji; pomocna bywa także jako terapia uzupełniająca leczenie farmakologiczne. Spośród wielu metod psychologicznych dwie zyskały szerokie uznanie. Pierwsza z nich, metoda interpersonalna, ma na celu podniesienie stopnia samooceny pacjenta poprzez rozwój jego relacji z otoczeniem. Druga (metoda poznawcza) stanowi w pewnym sensie jej przeciwieństwo – pacjent koncentruje się na sobie i na analizie swojego życia, dążąc do zmiany negatywnego stosunku do własnych możliwości, dążeń i szans.
W leczeniu depresji może pomóc też… religijność. Niektóre badania wskazują, że głęboka wiara i aktywny udział w obrządkach religijnych pozwalają zwalczyć depresję znacznie łatwiej niż w przypadku osób religijnie obojętnych.
Nikt i nic jednakże nie wyeliminuje z ludzkiego życia wszystkich czynników, które mogą okazać się bodźcem wyzwalającym nawrót depresji. Co gorsza, u osób genetycznie podatnych na depresję ponowny atak może nastąpić nawet wskutek bodźca słabszego niż ten, który spowodował pierwszy kryzys. Próg zachorowalności ulega więc obniżeniu. Utrudnia to walkę z tą chorobą.