W 2001 r. Wielka Brytania, jako pierwszy kraj na świecie, zalegalizowała klonowanie ludzkich embrionów w celu ich wykorzystania jako „magazynów części zamiennych” do przeszczepów. Czy był to milowy krok na drodze postępu w nauce i leczeniu chorych, czy też brytyjska Izba Lordów wypuściła na świat demony, nad którymi nie uda się zapanować?
Idea pobierania z zarodków komórek i tkanek do przeszczepów nie jest nowa. Zarodki posiadają bowiem unikatową cechę – totipotencjalność. Komórki zygoty to tzw. komórki macierzyste, które dzielą się przez pewien czas w taki sposób, że z każdej może się rozwinąć cały organizm. Komórki macierzyste można także skłonić, by rozwijały się w określone tkanki, które następnie byłyby wykorzystywane do przeszczepów.
Wystarczy sklonować osobę wymagającą przeszczepu, po czym pobrać z klonu potrzebny organ. Inna możliwość to dokonanie zapłodnienia in vitro i podzielenie zarodka na dwa lub więcej. „Nadliczbowe” byłyby przechowywane jako „magazyny części zamiennych”. Teoretycznie można sobie wyobrazić utrzymywanie przy życiu całego organizmu, pozbawionego mózgu, z którego można by pobrać w razie potrzeby np. serce.
Brytyjska Izba Lordów zalegalizowała eksperymenty na embrionach, ale tylko do 14. dnia ich życia. Problem w tym, od kiedy embrion można traktować jak istotę ludzką: od chwili poczęcia czy od jakiegoś innego, mniej lub bardziej arbitralnie ustalonego, momentu?
Odpowiedź zależy od zastosowanych kryteriów. Kora mózgowa, uznawana przez większość badaczy za wyróżnik człowieczeństwa, zaczyna funkcjonować około 24.-32. tygodnia rozwoju płodu. Ale już około 8. tygodnia pojawia się elektryczna aktywność mózgu. Między 13. a 20. tygodniem płód zaczyna wykonywać pierwsze ruchy. Jego serce funkcjonuje już od 2. tygodnia życia. Który z tych momentów uznać za granicę uczłowieczenia?
Powstaje też pytanie, czy mamy prawo wykorzystywać do swego przeżycia istoty nie narodzone, a także zmarłych? Wielu ludziom wydaje się to nieetyczne. Znane są przypadki pacjentów, którzy po przeszczepie, żyjąc z cudzym organem, popadali w stan nazywany tyranią daru. Odczuwali oni upokorzenie związane ze świadomością, że nie są w stanie spłacić długu wdzięczności wobec dawcy.
Psycholodzy z San Francisco przebadali dzieci w wieku od 6 do 18 lat, których rodzeństwo przeszło operację przeszczepienia szpiku kostnego. Połowa z przebadanych dzieci była dawcami szpiku. Okazało się, że ponad jedna trzecia dzieci cierpi na objawy stresu, nieraz w wiele lat po operacji. Co ciekawe, stres odczuwają zarówno dzieci, którym przeszczepiono szpik kostny, jak i dzieci, które były dawcami, a nawet te, które nimi nie były, a ich rodzeństwo zostało poddane operacji. Przyczyny stresu są różne. Dzieci, które przeszły operację jako biorcy, boją się szpitali i powtórzenia się sytuacji. Dzieci, które posłużyły za dawców, obawiają się, że ich szpik może się okazać „niedobry” i brat lub siostra może ponownie zachorować. Stres trzeciej grupy dzieci wiąże się z faktem, że w okresie, kiedy ich rodzeństwo przechodziło chorobę, nie poproszono ich o zostanie dawcami, przez co czuły się odrzucone.
Trzeba też pamiętać, że pobieranie organów od osób zmarłych budzi niewiele mniej kontrowersji, niż wykorzystywanie do tego celu embrionów. Bo co oznacza określenie „zmarły”? Większość narządów do przeszczepów musi zostać pobrana w chwili, kiedy w ciele „zmarłego” wciąż jeszcze krąży krew lub tuż po zaniku krążenia. Kluczowym problemem jest zatem stworzenie definicji śmierci. Możliwie jasnej i jednoznacznej, umożliwiającej stosunkowo łatwe określenie, czy ktoś żyje, czy nie.
Najdobitniejszym dowodem śmierci jest proces rozkładu, ale ze zrozumiałych względów taka definicja nie odpowiada transplantologom (i, rzecz jasna, osobom czekającym na przeszczep).
Utrata przytomności, brak oddechu, ustanie akcji serca – to dopiero śmierć kliniczna, trwająca najczęściej 3-5 minut, do chwili, gdy niedotlenienie mózgu spowoduje jego nieodwracalne zmiany. Przy obecnej technice medycznej oddech można potrzymać sztucznie, podobnie jak krążenie. Nie potrafimy jeszcze zrobić tego z mózgiem, zatem to on wysuwa się na pierwszy plan przy określaniu momentu śmierci.
Współczesnym kryterium śmierci jest ustanie czynności pnia mózgu, odpowiedzialnego za tak podstawowe czynności, jak oddychanie i odruchy. Nieodwracalne uszkodzenie pnia mózgu i ustanie jego funkcji oznacza śmierć „zupełną” – biologiczną. Bada się to na kilka sposobów, np. sprawdza się reakcję źrenic na silne światło, reakcję oczu na wlanie do ucha zimnej wody, wprowadza się zgłębnik do gardła, przełyku i oskrzeli, co przy nie uszkodzonym pniu mózgu wywołałoby kaszel i wymioty. Polskie prawo wymaga, by śmierć biologiczna została stwierdzona jednomyślnie przez trzech lekarzy, nie związanych z zespołem dokonującym przeszczepów.
Godne traktowanie ciał zmarłych jest jednym z wyróżników ludzkiej kultury. Ale doktorów Frankensteinów nigdy nie brakowało. Kilkanaście lat temu Wielką Brytanią wstrząsnął skandal – ujawniono, że w szpitalu Alder Hey w Liverpoolu profesor patologii Dick van Velzen usuwał zmarłym dzieciom różne organy bez wiedzy i zgody rodziców. W magazynach odkryto „kolekcję” ponad 2 tys. serc, setki głów i innych organów. Okazało się też, że kilka innych brytyjskich szpitali przechowywało nielegalnie pobrane dziecięce serca.
Transplantologia coraz śmielej poczyna sobie z ludzkim organizmem. Transplantacja nerki jest już operacją rutynową. Staje się nią też przeszczep serca. Na początku lat osiemdziesiątych głośny był, wykonany przez prof. Roberta J. White’a z Metropolitan General Hospital w Cleveland, USA, zabieg przeszczepienia g ł ó w dwóch rezusów. Małpki żyły po operacji, choć nie były w stanie kontrolować ruchów ciała, gdyż nie potrafiono połączyć wszystkich zakończeń nerwowych tułowia i głowy. Nadal jest to niemożliwe, ale coraz realniejsze. W 1998 r., w Lyonie, międzynarodowy zespół pod kierunkiem dr Jeana-Michela Dubernarda przeprowadził pierwszą udaną operację przeszczepienia ręki. Po upływie kilku miesięcy podobny zabieg wykonali Amerykanie.
Demonem, wypuszczonym na wolność przez brytyjskich lordów, jest również klonowanie. Istnieje obawa, że od klonowania zarodków dla celów leczniczych jest tylko krok do klonowania ludzi, a stąd już niedaleko do straszącej od stu lat zmory – eugeniki.
Klonowanie jest rozmnażaniem bezpłciowym, w którym nie uczestniczy plemnik, a więc nie dochodzi do wymieszania się genów ojca i matki. Oznacza to, że sklonowany organizm zawiera tylko jeden zestaw genów, a zatem jest pod względem genetycznym dokładną kopią organizmu wyjściowego, jest z nim identyczny.
Wbrew pozorom, klonowanie nie jest nowym wynalazkiem. Ogrodnicy od stuleci stosują klonowanie roślin (dzięki temu, na przykład, mamy do wyboru tyle odmian jabłek). Naturalnymi klonami są jednojajowe bliźnięta. Pierwszym żyjącym klonem ssaka była owca Dolly, sklonowana w 1996 r. przez zespół Iana Wilmuta z Edynburga.
Obecnie stosuje się dwa główne sposoby klonowania. Pierwszy polega na wykorzystaniu naturalnych podziałów zarodka i wyhodowaniu z każdej komórki odrębnego organizmu, identycznego z pozostałymi. Drugi sposób jest bardziej skomplikowany – z komórki somatycznej (tj. dowolnej komórki ciała, ale nie płciowej) dorosłego osobnika pobiera się jądro i umieszcza je w niezapłodnionym jaju. W tej metodzie identyczność organizmu potomnego z wyjściowym jest niecałkowita, bowiem pewna ilość DNA znajduje się w organellach komórkowych, takich jak mitochondria, a te nie są przenoszone wraz z jądrem. Tak właśnie powstała Dolly, która nie miała ojca, ale za to trzy matki: jedna owca była dawczynią jaja, druga komórki, z której pobrano jądro, trzecia donosiła ciążę.
Już w dwa lata po przyjściu na świat Dolly południowokoreańscy genetycy z Uniwersytetu w Seulu „stworzyli” embrion będący klonem dorosłego człowieka. Wprawdzie dopuścili tylko do dwóch podziałów, po czym eksperyment przerwali, ale kolejna bariera upadła. Stało się możliwe to, o czym Aldous Huxley pisał w „Nowym wspaniałym świecie” jako o odległej przyszłości.
Eugenika jest nauką o sposobach polepszania składu genetycznego rodzaju ludzkiego (gr. eu – dobry i ghenos – urodzenie). Twórcą nowoczesnej eugeniki był angielski przyrodnik, Francis Galton (kuzyn Karola Darwina), choć sama idea udoskonalenia rasy ludzkiej sięga czasów Platona. Koncepcje Galtona, oparte na naturalizmie i darwinizmie społecznym, zdobyły duże uznanie w Europie i Ameryce. W Ameryce też ukształtowały się dwa główne zespoły postulatów eugenicznych. Pierwszy propagował tzw. wartościowe rodzicielstwo, czyli zachęcał do płodzenia dzieci przez pary o korzystnym genotypie. Drugi zespół postulatów opowiadał się za eugeniką negatywną, czyli zniechęcaniem do kojarzenia się w pary rodzicielskie osobników „małowartościowych”, a szczególnie z grupy tzw. dziedzicznych degeneratów, do której zaliczono kryminalistów, epileptyków, alkoholików, żebraków, prostytutki, obłąkanych i in. Jakie genotypy były uważane za korzystne, a jakie nie, świadczy fakt, iż zdecydowana większość amerykańskich eugeników należała do tzw. WASP-ów (White Anglo-Saxon Protestant – Anglosasów wyznania protestanckiego), co rzutowało na ich poglądy.
W 1907 r. w stanie Indiana wprowadzono przymusową sterylizację obywateli, u których stwierdzono obłąkanie, upośledzenie umysłowe lub którzy popełnili zbrodnię. Do 1931 r. podobne ustawodawstwo wprowadziło 30 stanów, uzupełniając listę niekorzystnych cech o pijaństwo, narkomanię, perwersję seksualną i „chorobliwą degenerację”. Uchwalony w 1924 r. Immigration Restriction Act dotyczył selekcji imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych i ograniczał napływ „biologicznie gorszej” ludności z Europy Południowej i Wschodniej, na rzecz ludności nordyckiej.
W latach międzywojennych amerykańska eugenika zafascynowała Niemców, którzy później uczynili z niej pseudonaukowe uzasadnienie dla ludobójstwa. W Trzeciej Rzeszy już przed wojną poddano sterylizacji ćwierć miliona ludzi. Po wybuchu wojny eugenikę wzbogacono o eutanazję, w rezultacie czego do 1945 r. zamordowano niemal 300 tysięcy Niemców, uznanych za element szkodliwy genetycznie. Należy do tego doliczyć 5-6 mln Żydów i innych „podludzi” eksterminowanych z przyczyn rasowych.
Idee eugeniki przetrwały wojnę. W latach 1988-1993 w kilku prowincjach Chin zakazano zawierania małżeństw członkom rodzin o „niewłaściwym” rodowodzie, do czasu aż jedno z przyszłych małżonków podda się sterylizacji. Nowoczesna genetyka jeszcze bardziej zwiększyła niebezpieczeństwo podziału ludzkości na lepszych i gorszych. W 2000 r. brytyjskie firmy ubezpieczeniowe, jako pierwsze na świecie, uzyskały prawo wglądu w badania genetyczne swoich klientów. Chodziło na razie „tylko” o stwierdzenie, czy dana osoba nie ma predyspozycji do zapadnięcia na pląsawicę Huntingtona, chorobę uwarunkowaną genetycznie. Klienci „czyści” mogą otrzymać zniżki, natomiast zagrożeni – będą za swoje ubezpieczenie musieli zapłacić znacznie więcej.
Podane przykłady wywołują dreszcz przerażenia, ale ludzkość od zarania dziejów stosowała coś, co można by nazwać „naturalną eugeniką”. Służył temu zwyczaj porzucania noworodków chorych lub o niepożądanych cechach, a także określonej płci. W starożytnej Sparcie urzędnicy państwowi przeprowadzali selekcję noworodków i nakazywali porzucenie najsłabszych na wzgórzach Tajgetos. W dawnej Japonii uśmiercano noworodki upośledzone lub zdeformowane.
Dwudziestowiecznej eugenice brakowało, na szczęście, wydajnych narzędzi do „poprawiania” puli genetycznej ludzkości. Klonowanie dostarcza takiego narzędzia.
W roku 1978 ukazała się książka amerykańskiego dziennikarza, Davida Rorvika „Na obraz i podobieństwo swoje. Klonowanie człowieka”. Opisał w nim milionera, nazywanego Maksem, który zlecił sklonowanie samego siebie. Wszystko odbyło się w tajemnicy i w roku 1976 na świat przyszedł chłopczyk – dokładna kopia Maksa. Uczeni z miejsca odrzucili rewelacje Rorvika. Wówczas jeszcze klonowanie ludzi leżało w sferze fantazji. Ale dziennikarz utrzymuje do dziś, że opisał rzeczywiste wydarzenia. Jeśli to prawda, klon Maksa ma już 46 lat. I, być może, czyta właśnie „Nowy wspaniały świat”.